IV
To grzech śmiertelny donosić na osoby duchowne
W ten sposób dochodzimy do pod pewnymi względami najbardziej ponurego aspektu historii boromeuszek prowadzących dziecięcą katownię w Zabrzu.
Mimo chwilowego znacznie większego zainteresowania, także i materiał Kopińskiej w Wyborczej niewiele zmienił. Owszem, Bernadetta trafiła wreszcie do więzienia – wcześniej odwlekała to ciągłymi wnioskami, w których uzasadniała konieczność zachowania wolności rzekomym słabym stanem zdrowia i tym, że przecież już żyje w odosobnieniu w klasztorze.
Sama Kopińska rok po materiale o Bernadetcie opisała kolejną patologię, tym razem boromeuszek zajmujący się męczeniem dziewczynek:
Jednak na Facebooku, na którym wychowankowie komentowali medialne doniesienia, dostrzegłam rozżalenie dziewczyn. Jedna z nich napisała: “O nas nikt nie mówi. Tylko wychowawczynie w grupie chłopców postawiono przed sąd. Nasz potwór, siostra Patrycja, spokojnie żyje i dalej może dręczyć dzieci”. Chłopcy z ośrodka sióstr boromeuszek mogą się ubiegać o odszkodowanie, ale jedynie od zakonu. Nie ma bowiem świeckiej instytucji w Polsce, która przyznałaby się do odpowiedzialności za kontrolę ośrodka siostry Bernadetty. Dziewczynki zadośćuczynienia nie dostaną.
Przemoc wobec dziewczyn przyjmowała nie mniej monstrualne rozmiary:
W sierocińcu od początku było strasznie. Ton nadawały siostra Bernadetta, Patrycja, a później Monika. Podobne w okrucieństwie. Patrycja, bo stosowała upokarzające kary, jak przywiązanie do słupa i kaloryfera na wiele godzin. Monika, bo biła mnie najmocniej. Okładała pięściami po twarzy, kręgosłupie. Zdarzało się, że traciłam przytomność. A Bernadetta, bo jako dyrektor na to wszystko pozwalała. (…)
Siostra Monika trenowała boks na dziewczynkach. Potrafiła najpierw pobić kilkuletnią wychowankę, a potem podnieść ją do góry i rzucić o stół. Siostry mówiły:
– Głupia szmato, z ciebie nic w życiu nie będzie. (…)
Siostra Monika rwała dziewczynkom włosy z głowy. Raz straciła nad sobą kontrolę i szarpała wychowanką tak, że na połowie głowy zostało jej gołe ciało pokryte krwią. Siostry przez tydzień trzymały ją w izolatce i nie puszczały do przedszkola. Jak już wyszła, zaczesywano jej włosy w taki sposób, aby jak najmniej było widać rany.
W tym drugim reportażu pada interesujące zdanie jednej ze świeckich nauczycielek z ośrodka, zapytanej, dlaczego nie doniosła o patologiach, które widziała, takich jak rwanie włosów z głowy aż poleje się krew. Kobieta wyjaśniła, że „to grzech śmiertelny donosić na osoby duchowne”.
Tak oto musimy dotknąć jądra katolickiej ciemności. Dekadami boromeuszki mogły bić dzieci do krwi, mogły je dyscyplinować każąc innym wychowankom gwałcić te „nieposłuszne”, mogły bić prętami po szyi, wiązać do kaloryfera, zamykać w izolatkach, wyrywać włosy, bo prawie nikt nie reagował, bo to grzech donosić na dręczących dzieci dewiantów, jeśli mają habit (tak samo jest, jak wiemy, z koloratką). Zważmy, ostatecznie cała historia wydała się nie dlatego, że ktoś uczciwy doniósł na boromeuszki, a ktoś inny na to zareagował, tylko dlatego, że zdeprawowane siostry tak pracowicie produkowały zło, aż były go takie ilości, że się wylało poza mury ośrodka.
Gdy jeden z byłych wychowawców zaczął masowo gwałcić dzieci z jednej ze szkół w Sosnowcu, a w końcu razem ze swoim kuzynem zamordował jedną z ofiar, dopiero wtedy ruszyła maszyna wymiaru sprawiedliwości.
I jeśli uczciwie na to spojrzymy, zbyt długo ta maszyna nie podziałała, ani zbyt wiele sprawiedliwości nie wyprodukowała. We wszystkich historiach czytamy, że gehenna maluchów trwała dekady. Czytamy nawet, że siostra Bernadetta przejęła metody od poprzedniej dyrektorki, której sama się wcześniej bała. Dowiadujemy się, że o patologiach wiedzieli wszyscy w ośrodku, czytaliśmy, jak nie tylko siostry zajmujące się chłopcami, ale także „opiekunki” dziewczynek zajmowały się torturowaniem swoich podopiecznych. I co? I w sumie nic. Dwie siostry zostały skazane, z domu tortur trwających prawie pół wieku.
V
Serce zepsute
Przygotowując ten wpis starałem się znaleźć tak wiele materiałów o sprawie boromeuszkowego domu dziecięcej udręki, jak to możliwe. Jeden z nich wydawał się dość optymistyczny – Polityka opisała historię Marty, dziewczyny, która przetrwała męczarnie i nie złamała się. Jej przeżycia u boromeuszek, do których trafiła z patologicznego domu razem z mniejszym bratem, były, można rzec, typowe:
Poza tym było normalnie. Boromeuszki zwracały się po staremu: per patolu, mały gnojku, ułomku, debilu. Wychowywały też spontanicznie: trzepaczką, miotłą, chochlą, drewnianym wieszakiem ze znienawidzonym przez Martę wbijającym się w głowę metalowym haczykiem. Bardziej wyrafinowane niż tato. Niepobożny język karciły wiązaniem do słupów z kneblem z mydła w ustach. (W bożonarodzeniowe święta wokół tych słupów okręcały choinkowe lampki, robiąc atmosferę).
Marta postanowiła zostać policjantką by pomagać dzieciom opuszczonym przez los, takim jak ona:
Dlatego codziennie rano wkłada czarny uniform (na plecach logo „Szkoła Policyjna”). Na nogach – z ciągle podkurczonym dużym palcem – glany. Przysypiający pasażerowie autobusu linii 5 odgadują, że ta ruda dziewczyna jest pewnie uczniem klasy mundurowej w Siemianowicach. Głowę upiętą w ciasny kok Marta, lat 18, nosi wysoko, niech patrzą. Jakby chciała dać do zrozumienia: tylko ruszcie palcem swoje – płodzone mimochodem – dzieci. Będziecie mieć ze mną do czynienia. A wie, o czym mówi. Podczas zajęć praktycznych zabezpieczała już mecze, umie zakajdankować, precyzyjna na strzelnicy, mająca refleks w karate. Na trzydniowym kursie przetrwania oceniona jako odporna psychicznie.
Niedawno skoczyła do kobiety odciągającej za włosy synka sprzed sklepowej wystawy: – Trochę szacunku! To jest pani dziecko rodzone!
Może kiedyś Marta, już w prawdziwym policyjnym mundurze, też spotka na torach bezpańskie dziecko, dla dorosłych przezroczyste, jak w zdaniu przecinek.
Niestety nie udało się, o czym Polityka napisała w kolejnym artykule, trzy lata później:
Przez wzgląd na dzieci wstąpiła do szkoły policyjnej. Szła przebojem z klasy do klasy, opiniowana jako posiadająca refleks i mocna w psychice. Odbyła już liczne kursy przetrwania, kajdankowania, karate, precyzyjna na strzelnicy.
Niestety, zdyskwalifikowana po trzech latach z przyczyn sercowych. Prócz podkurczonego palca od wiecznie przyciasnych butów, ucha naderwanego za grzechy wyrządzane zeszytom błędami w mnożeniu zostało jej po Bernadetcie serce zepsute. Specjaliści orzekli, że siadł na serce stres z całego życia oraz nieleczone przeziębienia spowodowane kąpielami w zimnej wodzie, którymi karano nieposłuszeństwa. Może gdyby znalazł się wówczas jakiś dorosły i zaprowadził do doktora, kiedy uskarżała się na mocne kłucia we wsierdziu, sprawy potoczyłyby się inaczej. Specjaliści podjęli się ratować mundurowe plany Marty, lecz nic obiecać nie mogą. W końcu to jest jednak serce.